Dzień pierwszy – podróż.
O 5 rano wyjeżdżamy z Korbielowa przy padającym deszczu, który będzie towarzyszył nam do połowy Węgier. Pierwszego dnia udaje się nam dojechać do Belgradu (830 km). Ze znalezieniem noclegu nie było kłopotu.
Po kolacji i krótkim spacerze po okolicy idziemy spać.
Dzień drugi – podróż.
O 7 rano startujemy z Belgradu i jedziemy przez Macedonię do Grecji. Słoneczko od samego rana pięknie świeci. Mkniemy autostradą mając za oknami samochodu przednie widoki.
Granice przejeżdżamy dość wartko. Po drodze zatrzymujemy się w Macedonii na obiad. Na miejsce docieramy około 16, po przejechaniu kolejnych 850 km. W Litochoro wyruszamy na spacer po mieście, to takie Greckie Zakopane.
Dziewczyny udają się na zakupy. Ja zachodzę do jednej z wielu knajpek na chwilę odpoczynku przy szklaneczce piwa i grzecznie czekam na towarzyszki podróży. Właściciel pensjonatu zamówił nam taksówkę, która zawiezie nas do Prioni. Samochód zostawiamy w Litochoro.
Dzień trzeci – Masyw Olimpu
Rano budzi nas potworny deszcz, nie pada, a leje okropnie, zastanawiamy się czy warto w ogóle ruszać w góry. Taksówka zamówiona jest na 7 rano. Decydujemy, że mimo wszystko ruszamy dalej. Jak na greckie zwyczaje taksówka przyjeżdża” punktualnie” o 7.15. Kierowca okazuje się jak my miłośnikiem gór, a na dodatek jeszcze i maratończykiem. Brał udział w ultra maratonie po Masywie Olimpu (100 km), który ukończył. Milo spędzamy czas na rozmowie, a deszcz ciągle pada i mgła mocno utrudnia jazdę. Po około 45 minutach docieramy do Prioni.
Jesteśmy już na 1100 m n. p. m. Chowamy się pod dach i czekamy na chociażby delikatną poprawę pogody. Po około godzinie deszcze faktycznie przestaje padać i o 9 rano ruszamy do schroniska „A” położonego na wysokości 2100 m n.p.m. Spod schroniska prowadzi serpentyną szlak E4 w górę. Na tej trasie często można spotkać muły z dzwoneczkami (będą dreptać za nami), które zaopatrują w żywność schronisko Spilios Agapitos A. Po około 3 godzinach podchodzimy pod schronisko. Jest tu około 100 łóżek , prysznic z powyższego źródełka, kuchnia, która wydaje smaczne posiłki i niezmienna od lat pani Maria. Na górze jesteśmy około południa jednak pogoda nie zmienia się.
Mgła bardzo wolno opada i pojawia się przelotny deszcz. Resztę dnia spędzamy w schronisku.
Dzień czwarty – Masyw Olimpu
Wstajemy rano. O szóstej kuchnia zaczyna pracę. Idziemy na śniadanie, następnie około 6 30 wychodzimy na szlak. Podziwiamy jeszcze wschód słońca.
Powoli rozpoczynamy marsz szlakiem E4 na Skale w towarzystwie kilku osób. Dopiero później, praktycznie przed ścianą Mitikosa okaże się, że ludzi wyszło, lub spało po drodze o wiele, wiele więcej. Skala jest to szczyt położony pomiędzy Mitikasem, a Skolio i stamtąd prowadzi szlak przez Kakaskale na „Tron Zeusa”. Mamy do pokonania 700 m przewyższenia, droga dość mocno pnie się do góry, dopiero przy rozdrożu zaczyna trawersować grzbiet Zonaria. Po drodze spotykamy pasące się kozice, które ciekawie przyglądają się wędrowcom. Pogoda jak na razie jest całkiem znośna, chmury zostały w dole, my idziemy ponad ich podstawą. Fajne uczucie przebywać ponad chmurami.
Jednak z biegiem czasu te białe bałwany zaczynają się podnosić i powoli doganiają nas. Po około 3 godzinach docieramy na Skale (2866). Pokazuje się nam Mititakos (2918) w całej swojej potędze.
Dwa wyraźne piki skalne o bardzo stromych zboczach. Wejście prowadzi przez siodło Kakaskale i źlebem pomiędzy dwoma pikami na wyższy pik. To jest łatwiejsze wejście, drugie jest od trawersu Zanaria, również źlebem, ale wymaga już umiejętności wspinaczkowych, miejscami występują kominki do pokonania. Na Skali chwile odpoczywany i zaczynamy schodzić do Kakaskali. Pod ścianą i na ścianie Góry Bogów tłum wędrowców. Kolejka ustawiła się jak na Giewonta. Teraz domyślamy się dlaczego schronisko mające ponad 100 łóżek w całości jest zajęte. Wspólnie decydujemy, że zawracamy na Skale i idziemy na drugi co do wysokości wierzchołek Olimpu Skolio (2912). Wracając zdobędziemy Mititakosa. Ścieżka na Skolio prowadzi granią bardzo podobną do naszych Czerwonych Wierchów. Z jednej strony łagodne zbocze, a drugiej urwisko. Pogoda pozwala nam na podziwianie widoków. Ze Skoli wyraźnie widać „Górę Zeusa” i szczyt Stefanii (2909) to trzeci co do wysokości wierzchołek Olimpu.
Po nacieszeniu oczu widokami i odpoczynku wracamy trawersem na Skale. No i zaczynają się kłopoty, chmury jakby się sprzysięgły i bardzo szczelnie otuliły szczyt i widoczność spadła praktycznie do paru metrów. Czekamy 10, 20 minut z nadzieję, że to tylko przejściowe, ale chmury nie zamierzają odpuścić. Masyw Olimpu ma specyficzny mikroklimat. Takie zjawisko występuje tu często, spotykają się dwa fronty , ciepły z nad lądu i chłodny znad morza co może skutkować m. in – silnym zamgleniem. Jednak sprawdza się zasada, że na najwyższy szczyt Olimpu trzeba wchodzić wcześnie rano, potem to już jest tylko wejście dla wejścia bez widoków. Mówimy trudno, drugi raz nas Zeus nie wpuścił, może za trzecim razem się uda. Za każdym razem jesteśmy coraz bliżej. Nie chcieliśmy stać w kolejce więc nie ma co się ciskać odpowiadam dziewczynom. Na Mititakosie świat się nie kończy. Idziemy dalej. Schodzimy do rozdroża i trawersujemy główną grań Olimpu, słyszymy głosy wspinających się lub schodzących turystów, nic nie widzimy, mgła dość szczelnie zakryła główny wierzchołek. Dopiero wychodzą pod ścianę Stafani zaczynamy mieć widoki. O jakie miłe zaskoczenie pokazuje się nam Płaskowyż Muz. Kierujemy się do schroniska „SEO” u podnóża Toubu lub jak nazywają Grecy Profilis Ilias (2785).
Schronisko jest duże i nowe, ale miejsc nie było jak chciałem dla nas zarezerwować. Zamawiamy po miseczce dobrze doprawionej fasolówki i uzupełniamy płyny. Za oknem mamy widok na Toube. Postanawiamy, że On będzie nasz. Na szczycie jest kamienna kapliczka cerkiewna, widoki jakie nam się pokazały były warte wysiłku podejścia. Płaskowyż Muz w całej swej okazałości, duży, przestronny po prostu piękny.
Schodzimy i kierujemy się do ostatniego na dzisiejszej naszej drodze schroniska „C”. To mały domek, ale za to kultowy, istniała tu jako chata pasterska w dawnych czasach. To taka Mekka wspinaczy greckich, tu się spotykają i dyskutują ( odpowiednik naszej Betlejemki ).
Rozpościerający się stąd widok na jedną z najsłynniejszych ścian Stefani jest powalający. Wytyczone są tu drogi wspinaczkowe, zresztą czworo wspinaczy widzieliśmy na ścianie jak ją trawersowaliśmy.
Ostatnie spojrzenie na Płaskowyż i zaczynamy schodzić do naszej bazy kolejnym trawersem poniżej Zonarii. Szlak poprowadzony jest pod ścianą i pod dużym kontem nachylenia. Podłoże jest bardzo sypkie i łatwo o uślizg, a zjazd parę metrów w dół po litej skale – to nic przyjemnego. Ścieżka wąska, ale powoli trawersujemy ją. Następnie dochodzimy do stromego zejścia po piargach. Jednak szlak oznakowany jest rewelacyjnie, nie ma możliwości zabłądzenia. Schodzimy do źlebu, w którym leżał jeszcze śnieg, to nieprawdopodobne, jesteśmy na około 2500 m wysokości i w tym klimacie. Po pokonaniu żlebu już bez przeszkód dochodzimy do naszego schroniska, gdzie odpoczywamy po wspaniałym dniu. Mimo że nie udało się wejść na najwyższy szczyt Olimpu, ale zdobyliśmy trzy inne. Postanawiamy ,że w niedalekiej przeszłości powrócimy na Masyw Olimpu, jest tu jeszcze parę fajnych szczytów i ścieżek do schodzenia. Zaintrygowała nas ściana zachodnia masywu.
Masyw Olimpu przyciąga swoim majestatem i malowniczością krajobrazu. Jego zbocza pokrywają lasy iglaste i liściaste, oraz makia – wiecznie zielone twardolistne zarośla skarlałych dębów, oliwek, oraz drobnolistnych krzewów i krzewinek jak wrzosiec i mirt. A więc do następnego razu. Po kolacji udajemy się na spoczynek bo jutro czeka nas długie zejście wąwozem Enipas do Litochoro.
Dzień piąty – Opuszczamy Masyw Olimpu.
Ramo nie musimy się speszyć jak ci co wchodzą na górę bogów. Wstajemy później. Pakujemy się, zjadamy śniadanie i powoli zaczynamy chodzić do Prionia. W górze znowu zaczynają się kotłować chmury i pogoda raczej nie nastraja na wychodzenia powyżej granicy lasu. Natomiast co innego jest z każdym metrem w dół. W Prionia pijemy małą kawę i szykujemy się do pokonania ostatniego odcinka naszej wycieczki.
Schodzimy pięknym, wciśniętym w skaliste zbocza wąwozem Enipas do Litochoro. Po drodze zwiedzamy Monastyr Aghios Dhionisios. Trwają tu prace remontowe, a właściwie jest on odbudowywany. Początki klasztoru datuje się na XVI, jest tu grób św. Dioniziosa. Został on zniszczony przez Niemców 1943, ciekawe czym im zawinił? Niedaleko od klasztoru (około 30 minut drogi) znajduje się pustelnia i święte źródło Agion Spilaion, gdzie wielu ascetów czy pustelników spędzało swoje życie. Teraz jest to miejsce, do którego przychodzą pielgrzymki. Grota z pustelnią jest przy szlaku i tu robimy sobie krótki odpoczynek.
Dalej schodzimy i podchodzimy wąwozem wzdłuż potoku, który ośmiokrotnie pokonujemy przez drewniane mostki. I ponownie zdobywamy jakąś skałkę i schodzimy do strumienia i wchodzimy na kolejną tak to powtarzamy wielokrotnie. Widoki na okalające wąwóz ściany są niesamowite. Kombinacja majestatycznych, skalistych turni z głębokim wąwozem robi niezapomniane wrażenie.
Po około 5 godzinach ukazuje się nam w dole Litochoro i morze.
Wracamy do cywilizacji, szybko odnajdujemy nas samochód i jedziemy parę kilometrów do Platamonas, gdzie będziemy przez kolejne trzy dni bytować.
Kolejne dwa dni spędzamy już mniej górsko. Odwiedzamy Saloniki
i zwiedzamy okolice Platamonas.